wtorek, 11 listopada 2008

Hm...właściwie plusów bycia singlem, nie ma. Po prostu.

Każde przyjście do mieszkania nie kończy się błyskawiczną irytacją – a to, że w kuchennym zlewie piętrzy się stos brudnych naczyń, a spoglądający na mnie ze szczytu, niczym zdobywca Kilimandżaro, chwiejący się kubek, wcale nie chce spaść na skromna mą osobę, niszcząc przy tym cały misterny plan zbudowania tego wspaniałego, acz chybotliwego tworu sztuki współczesnej. A to, że mój ulubiony jogurt o smaku truskawkowym wraz z całym dobytkiem lodówkowo-spożywczym został wchłonięty przez istotę chwilowo bliżej nieidentyfikowalną, której obecne miejsce pobytu jest również niemożliwe do ustalenia...

Poza tym wchodząc do kolejnych pomieszczeń – pokoju na przykład, nie ogarniają mnie już trwogą zbliżające się do mnie ruchem pełzakowatym wszelakie oślizgłe od brudu tekstylia bieliźniarskie (dostosowane do indywidualnych potrzeb średniozamożnej grupy społecznej). Strasznym wydaje się fakt, iż locum nie wygląda jak po przejściu huraganu Katrina, a pozgniatane puszki po piwie – niczym płatki śniegu (każda o niepowtarzalnym kształcie) – nie zaśnieżają całego przedpokoju oraz telewizorni – koniecznie zatłoczonej pomeczowym zaduchem, rzecz jasna.

Teraz jakiekolwiek marzenie wprost z najwyższych półek mody najnowszej może zostać ziszczone – wszak każda zdobycz bluzkopodobna jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. A pokaz świeżo-co-upolowanych-łupów na specjalnie przystosowanym do tego celu wybiegu domowym nie zostanie skomentowany „Kotku zasłaniasz e....GOOOOOL!!!” lub ewentualnym „O...yyyy.... byłaś u fryzjera...?”.

Nie do ogarnięcia nieludzko małym, (bo w końcu) kobiecym umysłem zdaje się być brak zapukań, nalegań, próśb i krzyków z rodzaju „Wyjdź wreszcie z tej łazienki!”, a cisza nastająca po obudzeniu wydaje się wręcz niemiłosiernie...cicha? Wreszcie wyszło na jaw – kremy, maszynki, suszarki, dezodoranty są wcale wydajne i łatwo odnajdują swoje stałe miejsce w toaletowym świecie. I sedes też nie zawsze lubi rozdziawiać swej paszczy na tyle, by każdy zainteresowany mógł z łatwością obejrzeć jego przełyk.

Poza tym – babskie wieczory filmowe z estetycznie-zachwycającą obsadą aktorską, z toną czekoladek (dietetycznych!), setkami chusteczek jednorazowego użytku, nie spotykają się z pomrukiem wyrażającym jedynie pobłażanie (by nie rzec – niewrażliwość na piękno i przypadkową zawiłość ludzkich losów). I oczywiście – kwestia wieloosobowych imprez. Nagle powstaje możliwość nie tylko pojedynczego, wspaniałego wyjścia, ale i zakończenia piątkowo-wieczornych wypadów spokojnie, kulturalnie oraz... bezzwrotnie.

Także rodzina wydaje się być nieco spokojniejsza – tatko śpi spokojnie, nie obawiając się co robi jego ukochana latorośl, a maminka nie obstaje przy swoim dyżurnym „Ależ kochanie, czy nie wydaje ci się, że potrzebujesz kogoś...innego?”.

Kończąc – pozostaje akcent telefoniczny. Nikogo już nie trzeba przekonywać o konieczności wysyłania tysięcy SMS-ów, odbywania niekończących się rozmów, by pomóc przyjaciółce uratować świat przed zbliżającym się kataklizmem, spadającym meteorytem, kowadłem, pianinem, etc.

Tak. Plusów bycia singlem – brak.


3 komentarze:

joa.zak pisze...

nie umiem żyć w mono
wybieram stereo
a w ogóle lubię love
w dolby surround

cbaqbz pisze...

AAAAAAAAAAAAAAAAA
Kurwa Fiks....
Mamy wspólny mózg!

Żuku Żuku Żuku...

Właśnie słucham tego utworu i właśnie to chciałem zacytować...

AAAA poza tym...

Podejrzewam, że single - jako byty z definicji mające się dobrze prezentować - potrafią być lepsze od niejednego longplaya. Amen.

Anonimowy pisze...

Gorzka ironia? Smutne, smutne smutne, a przecież da się. Samemu jest się chyba bardziej sobą, nie? Pozdrawiam.